Histiocytoza oczami matki: O sile, miłości i walce, która trwa
Dziś, po ponad dwóch latach od diagnozy Mii, czuję, że muszę w końcu spisać naszą historię. To opowieść o miłości, o sile, która rodzi się w najtrudniejszych chwilach, i o tym, jak choroba mojego dziecka nauczyła mnie, co w życiu jest naprawdę ważne.
Zaczynamy od początku.
Dwa lata temu moje życie wywróciło się do góry nogami. Mia, moja mała córeczka, otrzymała diagnozę, która w jednej chwili odebrała nam wszystko – histiocytoza wieloukładowa z komórek Langerhansa.
Wszystko, co budowałam, musiało pójść na bok. Kariera, plany na dalsze studia, zawodowy rozwój... Nic nie miało już znaczenia. Moja córka potrzebowała mnie bardziej niż cokolwiek innego. Musiałam stać się jej siłą, jej tarczą, jej domem w tych wszystkich szpitalach.
To była długa i kręta droga. Nasz dom stał się bazą logistyczną. Zabawki Mii zastąpiła chemia. Jej pokój zamienił się w szpitalną salę, a my musieliśmy przygotować starszą córkę, która miała wtedy zaledwie cztery lata, na nową rzeczywistość. Musiała dorosnąć w przyspieszonym tempie, zrozumieć, że jej siostra jest chora, a jej dzieciństwo na jakiś czas będzie kręciło się wokół szpitali.
Cały czas byłam z Mią. Każdy zabieg, każda chemia, każda noc w szpitalu. Moje serce pękało za każdym razem, gdy widziałam, jak moja mała wojowniczka cierpi. Jak płacze, bo nie może bawić się na słońcu. Jak trudno jest jej utrzymać równowagę. Ale widziałam też jej niesamowitą siłę. Determinację, z jaką ćwiczy, walczy i mimo wszystko się uśmiecha.
Dziś, po ponad dwóch latach od diagnozy, chcę podzielić się z wami naszą historią. Chcę pokazać, że mimo wszystko żyjemy. Podróżujemy, Mia rozwija się wspaniale i jesteśmy szczęśliwi. To nie znaczy, że pokonaliśmy naszego wroga. Nie. Nauczyliśmy się z nim żyć. Nasza walka trwa.